fbpx

Tully, czyli początki macierzyństwa (czasami)

Uwaga! Zdradzam sporą część fabuły.

http://www.filmweb.pl/video/zwiastun/nr+1+polski-46043

Marlo, mama trójki, jest postacią dość realistyczną. Nocne wstawanie do niemowlęcia, bałagan w domu, rozpacz matki, kiedy świeżo ściągnięte mleko wylewa się z pojemnika (mamy korzystające z laktatorów doskonale znają to uczucie), zmagania z pociążowym ciałem – tak może wyglądać wczesne macierzyństwo.  Oprócz niemowlęcia jest jeszcze dwoje starszych dzieci i pracujący mąż. Troje dzieci, z których każde ma inne potrzeby. I małżeństwo – wystarczająco dobre. I dom do ogarnięcia. Dobrze byłoby się jeszcze przespać, coś zjeść. W tle jest dalsza rodzina – oceniająca i krytyczna, ale też wspierająca i oferująca rzeczywistą pomoc.

Uff, sam opis jest męczący. Aż pewnego dnia  w życiu głównej bohaterki zjawia się wybawczyni – nocna opiekunka, Tully. Młoda, piękna, zwariowana, przeciwieństwo umęczonej Marlo. Pojawia się i ratuje Marlo. Nie tylko dlatego, że przejmuje od niej część obowiązków, ale również dlatego, że pokazuje Marlo inną perspektywę, przywraca dawno zapomniane pragnienia, ożywia. Jest zabawnie i lekko. Czasami Marlo ma atak paniki, innym razem wyzna, że jest w środku pusta czy że chce się zabić, ale to przecież tylko żarty. Czy dlatego Tully  reklamowana jest jako komedia?

Dopiero, kiedy wracając z nocnej imprezy pijana Marlo powoduje wypadek, przestaje być lekko. Bo wypadek ujawnia, że Tully w rzeczywistości nie istnieje. Jest wytworem psychiki Marlo, jej dawną wersją. W psychoanalizie powiedzielibyśmy, że jej odszczepioną częścią. Dziś Marlo jest matką i żoną, kobietą wykonującą w liczne obowiązki, ale w jakiś sposób martwa. Kiedyś jednak była pełna życia, odważna, swobodna i spontaniczna (jak Tully).

Marlo i jej mąż dowiadują się, że kobieta cierpi z powodu depresji poporodowej. Reżyserka filmu potwierdziła, że nie konsultowała scenariusza z psychiatrą czy psychoterapeutą. Być może dlatego Marlo dostaje błędną diagnozę. W rzeczywistości kobieta mające takie objawy wytwórcze najpewniej usłyszałaby, że cierpi z powodu psychozy poporodowej. A to już nie są przelewki.

Trudno mi zrozumieć, dlaczego Tully to zdaniem jej twórców komedia. Film wywołuje dyskomfort. Przez większość czasu w zasadzie nie dzieje nic, co mogłoby go tłumaczyć, a mimo to uczucie, że coś jest nie tak jest wyraźne. Nie bez przyczyny Marlo jest wielokrotnie pytana przez bliskich, czy wszystko jest ok. Czy ten dyskomfort wynika z faktu, że patrzymy na w gruncie rzeczy samotną kobietę, która próbuje ogarnąć troje małych dzieci, z których jedno na wyraźne trudności, a drugie jest maleńkim niemowlęciem? Czy patrząc na Marlo czujemy nieprawdopodobne zmęczenie wywołane brakiem snu, w zasadzie torturę? Czy odczuwamy irytację patrząc, jak mąż- z jednej strony pewnie szczerze przejęty stanem żony, jednocześnie wieczorami wyłącza się z życia rodzinnego, nie spotyka się z rzekomą opiekunką i bezkrytycznie przyjmuje informację, że jego maleńka córeczka wiele nocnych godzin spędza z nieznaną mu kobietą?

Nie jest tak, że w tej sytuacji można wskazać winnych. Mam raczej poczucie, że wszyscy się  starają. Ostatecznie mąż Marlo również ma prawo do chwili dla siebie. Może jest to nawet konieczność.

Kłopot polega na tym, że to, czego doświadcza Marlo wykracza poza nawet bardzo szeroką normę. Nie jest tylko przejawem trudności adaptacyjnych w naturalny sposób związanych z okresem poporodowym. Nie jest też najprawdopodobniej „jedynie” depresją poprodową.

O ile depresja poporodowa zdarza się relatywnie często (http://www.psychiatria.pl/artykul/depresja-poporodowa/2269), o tyle psychoza poporodowa jest zjawiskiem rzadszym, ale niezwykle niebezpiecznym. Ryzyko samobójstwa lub zabójstwa wzrasta znacznie. Przez cały film można współczuć Marlo. Nie ma lekko. Jest skrajnie zmęczona, niewiele śpi, nie ma czasu na własne sprawy. Rzeczywiście, macierzyństwo bywa ciężkie, ale nie aż tak ciężkie. Dlatego oglądając Tully mamy wrażenie, że normalność jest tylko pozorna.

O poporodowych zaburzeniach nastroju trzeba mówić. Nawet jeśli młoda matka nie ma halucynacji, a „jedynie” depresję poporodową, cierpi. Macierzyństwo nie cieszy. Będąc w takim stanie można wątpić, czy kiedykolwiek zacznie być doświadczeniem przyjemnym. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że to poczucie uwięzienia, zależności od dziecka, bycia jedynie karmiącą piersią pozostanie na zawsze. Świat będzie szedł do przodu, rozwijał się, a matka utknie w zupkach i pieluszkach.

Ale może być też gorzej. Może być też tak, że zupełnie nie można spać albo jeść. Że całymi dniami towarzyszy lęk o dziecko. Albo że ono płacze całymi dniami i nie można go w żaden sposób utulić. Nie można też wyjść na spacer, spotkać się z drugim dorosłym człowiekiem. I zaczyna się myśleć, że może wszystkim byłoby lepiej, gdyby mnie nie było. Może nawet dziecko miałoby lepiej.

Okres poporodowy jest szczególny. Naprawdę szczególny, nie jest to tylko gra słów. Zmiany następują z dnia na dzień i są totalne. To już wystarczy, żeby zaburzyć osobę mającą trudności w akceptowaniu zmian.

Jest to też czas, kiedy jesteśmy we niezwykłej współzależności z drugą osobą. Jest to zależność niemal całkowita przez pierwsze miesiące życia dziecka. Już kiedyś jej doświadczyliśmy – we własnym niemowlęctwie. Z jakiegoś powodu w powszechnym przekonaniu niemowlęta nie mają zdolności zapamiętywania, odczuwania, przeżywania. Są proste w obsłudze – wydalają, jedzą i śpią. No i płaczą. Bo tak.

Nic bardziej mylnego. Dlatego też przebywanie z niemowlęciem budzi w dorosłych dawno zapomniane, nigdy nie nazwane uczucia i emocje. Bo taka jest trudność niemowlęctwa – jest to okres przedwerbalny. Nie można o tym opowiedzieć, nie można nazwać, trudno też zmienić. Bycie z niemowlęciem również w dorosłych ożywia te uczucia. Wspomnienie tamtej zależności często jest nieprzyjemne. Bo bycie zależnym od kogoś (tak jak niemowlę od dorosłego) to sytuacja, kiedy ktoś inny musi zmienić pieluszkę (żeby nie było mokro lub żeby skóra nie szczypała), ktoś inny musi nakarmić (w przeciwnym razie można umrzeć), ktoś musi przytulić, kiedy niemowlę się przestraszy.

Matka jest więc w roli osoby, która dosłownie dba o to, żeby jej dziecko przeżyło, a z drugiej strony mierzy się z własnymi wspomnieniami, nie zawsze przyjemnymi. Bo przecież nie zawsze udaje się zmienić pieluszkę na tyle szybko, żeby dziecko nie odczuło dyskomfortu, nie zawsze poda mu się jedzenie na czas. Bywa że musi poczekać i to jest normalne. Normalna w życiu jest frustracja, ale też musimy się nauczyć ją znosić. Może być więc tak, że dziecko, nawet bardzo zaopiekowane i kochane, będzie przeżywało zawód i rozczarowanie. Będzie więc płakało, złościło się, krzyczało i sprawiało wrażenie, że nikt (a zwłaszcza matka) nie jest w stanie go utulić. A matka musi to wszystko w sobie pomieszczać. I to nie jest łatwe ani miłe. Jest tym trudniej, im mniej dobrych doświadczeń bycia zaopiekowaną i słuchaną ma sama matka, im mniej siebie zna, im mniej ma do siebie i swoich potrzeb szacunku. A jeśli nie ma go dla siebie, nie może go dać dziecku.

Jeśli kobieta w okresie okołoporodowym cierpi z powodu depresji, może brać leki. Nie musi rezygnować z karmienia piersią. Psychiatrzy zwykle mają tego świadomość i potrafią dobrać leki w żaden sposób nie szkodzące niemowlęciu.

Może też rozpocząć psychoterapię. I jeśli trzeba, przychodzić na sesje z dzieckiem. Dlatego okres okołoporodowy jest dobry moment, żeby poszukać pomocy. Wiele tematów się wówczas otwiera. Matka, rozpoczynając terapię, pomaga sobie, ale długoterminowo również swoim dzieciom.